Rozdział 8: Szpiegiem wbrew własnej woli

Zanim pójdziecie dalej, warto powiedzieć jedno:
👉 Żeby ten rozdział miał więcej sensu, polecam najpierw przeczytać Rozdział 1.
To właśnie tam zaczyna się cała historia z laptopem, który "przyspieszyłem" tak skutecznie,
że później stał się materiałem dowodowym bardziej soczystym niż odcinek serialu kryminalnego.
Jedną rzecz z tego poranka, kiedy jechałem na policję, pamiętam aż podejrzanie wyraźnie.
Był piękny, mroźny poranek — taki, kiedy auto pokazuje –8°C, ty wychodzisz na zewnątrz i natychmiast żałujesz, że żyjesz w kraju z czterema porami roku.
Wiozłem księżniczki do przedszkola.
I żeby było jasne — to nie jest jakieś tam zwykłe przedszkole.
To najlepsze przedszkole w całym królestwie i okolicach. Taki Rolls-Royce wśród przedszkoli.
A najlepsze przedszkole, żeby to wszystko miało sens, znajduje się od Królestwa w idealnej odległości:
samochodem da się tam dojechać… po dłuuuuższej chwili, a autobusem to wyprawa na pół dnia.
Ale uczy tam najlepsza babcia na świecie, mająca reputację jak szef kuchni Michelin wśród nauczycielek — więc nie ma lepszego wyboru.
Owszem — przedszkole naprzeciwko Królestwa istnieje.
Jest tak blisko, że księżniczki mogłyby tam dojść w samych paputkach.
Ale to byłoby zbyt proste, zbyt logiczne… i przede wszystkim bez porannej "zabawy".
Więc zamiast kilku minut spaceru mamy codzienny, pełnowartościowy roadtrip, podczas którego zdążymy omówić absolutnie wszystko — od pluszaków, przez przedszkolne plotki, aż po filozofię typu:
"Tato, a dlaczego Elsa ma niebieską sukienkę, a nie różową?"
A kiedy księżniczki analizowały błędy stylistyczne w bajce, ja w głowie układałem plan dnia:
"Dobra… odwiozę dzieci do przedszkola, wypiję kawę… a potem idę składać wyjaśnienia…"
Księżniczki wysadziłem na miejscu, przytuliłem je, życzyłem miłego dnia…
A potem ruszyłem w stronę budynku, gdzie sprzątaczki znają mnie już po imieniu.
"Oddychaj, królu.
UnicornDad mode ON.
Wchodzimy w to."
Podejrzany: szpieg, haker, doręczyciel tajemnic
Na policję poszedłem dobrowolnie.
Człowiek nic nie zrobił → wyjaśni → wyjdzie.
Tak mi się przynajmniej wydawało.
Rzeczywistość wyprowadziła mnie z błędu już w drzwiach.
Policjant oznajmił mi, że miałem naruszyć tajemnicę korespondencji.
Czekałem, że pokaże mi coś konkretnego, jakiś dowód, screenshota…
Zamiast tego odwrócił kartkę i suchym tonem powiedział:
"Mamy zeznania trzech osób.
Dwie twierdzą, że biegł pan za nimi przez ulicę i mówił, że czytał pan ich czat BFF, gdzie dowiedział się pan, że Królowa ma Trzmielka."
Przez chwilę tylko siedziałem i zastanawiałem się, czy on żartuje, czy może przypadkiem wszedłem do złego filmu.
Biegłem? Ja?
Za ludźmi, z którymi się nie spotykam i których po zmroku prawdopodobnie bym nawet nie rozpoznał?
Według nich wykonałem: BFF sprint stulecia
Podobno:
sprint przez ulicę,
zaczepianie ludzi, z którymi nie mam żadnej relacji,
i przekazywanie "tajnych informacji", które oni znali już od dawna.
Szczerze — gdybym miał energię biegać po mieście z takimi tekstami, to dziś trenowałbym do maratonu i Ironmana jednocześnie.
Całość brzmiała tak logicznie, jakbym gonił listonoszkę i krzyczał:
"Proszę pani! Tylko chciałem powiedzieć, że… dostarcza pani pocztę!"
Mówię do policjanta:
"Tak, widziałem te wiadomości.
Królowa dała mi laptop do naprawy.
Włączyłem go… a czat wyskoczył na mnie jak reklama kampanii Trumpa o północy."
Tak właśnie dowiedziałem się o Trzmielku.
Kropka. Nic więcej.
Żadnych haseł, żadnych trików, żadnego hakowania Pentagonu.
I ciągnę dalej:
"Laptop oddałem jej następnego dnia.
Powiedziałem jej, że wiem, że ma romans.
'On nie jest powodem' —
oznajmiła mi tonem, jakby właśnie odkryła, że jogurt w lodówce jest po terminie."
I to było wszystko.
Zero biegania, zero ogłoszeń po mieście, żadnych krzyków w ciemności z megafonem.
"Jedyną osobą, której powiedziałem, że widziałem i czytałem ten czat, była jej matka — bo już wcześniej pytałem ją, czy Królowa nie ma kogoś innego.
Wtedy twierdziła, że nie.
Więc teraz chciałem zapytać, czemu mnie okłamała."
A potem dodałem coś, co musiało tam paść:
"Więc jeśli naruszeniem tajemnicy korespondencji ma być to, że powiedziałem matce Królowej, że wiem o Trzmielku… to proszę bardzo."
Ale ona wiedziała o tym miesiące przede mną.
Z Królową są połączone jak światłowód — dzielą się wszystkim.
Lekarz po prostu zapomniał im przeciąć pępowiny.
Policjant nie zareagował.
Nie musiał.
Podniósł telefon, zadzwonił do prokurator, trzy razy pokiwał głową… i:
"Tym samym stawiam panu zarzuty. Idzie pan do sądu."
Trafienie, okręt zatopiony.
Czyli idę do sądu? Jasne, czemu nie — zawsze to jakaś odmiana w kalendarzu.
A termin dostanę do skrzynki elektronicznej? Świetnie, dawno nic ładnego tam nie przyszło.
Teraz zostało już tylko znaleźć nowego prawnika.
Kobry do takich rzeczy używać już nie mogę, ekhm, ekhm…
Dlaczego to wszystko w ogóle powstało?
Odpowiedź jest prosta: dzieci.
Królowa nie mogła zrozumieć, skąd wiem, gdzie są dzieci, kiedy akurat nie były u mnie.
A ponieważ omawiała to głównie tylko z najlepszą babcią na świecie, ułożyła sobie własną teorię:
→ wiem, gdzie są dzieci
→ więc muszę czytać wiadomości
→ więc muszę być hakerem
→ więc trzeba mnie zgłosić na policję
A w rzeczywistości?
Informacje czasem po prostu… wyciekają.
Do tego komuś czasem ruszy sumienie.
Ktoś coś powie mimochodem, padnie jedna przypadkowa fraza… i człowiek sobie to poskłada.
Ale prawdziwy powód był inny:
Ja chciałem mieć dzieci przy sobie.
A to się nie opłacało.
Kiedy Królowa miała jechać do Trzmielka, logiczne byłoby oddać dzieci ojcu.
Ale gdy walczysz o wyłączną opiekę, liczy się wszystko — oprócz logiki.
Więc dzieci trafiały:
- do jednej babci,
- do drugiej babci,
- właściwie gdziekolwiek,
- byle nie do taty.
A gdy pytałem "dlaczego?":
"Masz swoje dni. Poczekaj na sąd. Może ci coś dorzucą."
Wtedy zrozumiałem, że nie siedzę tu z powodu jakiejś wiadomości.
Siedzę tu z powodu ich historii, którą musieli zbudować przeciwko mnie.
Sąd – pokaz popisowych występów świadków
Zaczynamy przesłuchaniem świadków — drużyny BFF i najlepszej babci.
Tancerka z Dolnej Wilgotnej
Nie pamięta:
- kiedy,
- gdzie,
- ani przy jakiej pogodzie.
Ale pamięta jedno:
"Biegł za mną na ulicy i mówił, że wie.
Wie, że Królowa ma romans."
Ujko Chujko
Uśmiechnięty, jakby przed chwilą zjadł kosmiczne ciasteczka.
On też nic nie pamięta.
No dobrze — jedną rzecz tak:
"Biegł za mną na ulicy. I mówił, że wie."
Dwie identyczne wersje:
bez czasu, bez miejsca, bez szczegółów.
Tego się nie da wymyślić.
A potem babcia – absolutny highlight programu
Sędzia:
"Jaką tajną informację miał przekazać pani oskarżony?"
Babcia spokojnie:
"Że moja córka ma romans."
Sędzia:
"A wiedziała pani o tym wtedy?"
Babcia:
"Tak. Mówiłam jej, żeby to zakończyła i wróciła do męża.
Może nawet żyć na dwa fronty,
ale żeby się nie rozwodziła.
Nie posłuchała mnie.
Szkoda. Mieliśmy z oskarżonym bardzo dobre relacje."
A potem padło zdanie, które należałoby zapisać złotymi literami:
"U mojej córki po prostu… popęd twórczy wygrał nad małżeństwem."
Sędzia po prostu zesztywniała.
Tego momentu się nie da zapomnieć.
Sędzia kartkowała akta, spojrzała po wszystkich w sali, a jej wyraz twarzy mówił:
"To jest jakiś kiepski żart."
A widok prokuratorki, która podczas przesłuchań rozwiązywała sudoku, nadał temu wszystkim ostatni szlif absurdu.
W końcu sędzia odłożyła akta i powiedziała:
"To w ogóle nie powinno tu trafić."
I po sprawie. BUM.
Koniec. Dowiedzenia.
A ja siedziałem tam i kręciłem głową z niedowierzaniem:
"Czyli za to mnie ciągniecie przed sąd,
ale jak ktoś komuś wyczyści konto bankowe bez pozwolenia,
to jest wszystko okej?
Welcome to Czechia!"
"Dobrze. To mam za sobą.
Mała wycieczka po tym, jak to tutaj działa.
Dzięki, drogi sądzie — przynajmniej już wiem, w jakim teatrze gram."
Wziąłem głęboki wdech i przełączyłem się na inny tryb, bo za tydzień widzimy się tu znowu.
Ale tym razem nie będzie chodziło o żadnego hakera messengerowego.
Tym razem będzie chodziło o księżniczki.
O to, czy zrobią ze mnie weekendowy cień —
czy ojca, który może być przy wszystkim ważnym,
a nie tylko przy niedzielnym kakao.
